Sardynia magiczna… Renata Suchodolska

utworzone przez

Sardynia, wyspa magiczna…

Zapach słońcem spalonych płaskowyżów, olejków eterycznych unoszących się z listowia makii śródziemnomorskiej w dygoczącym wirze gorąca, chłoszczący ciepłymi biczami wiatr, nawoływania pasterzy, beczenie owiec, dźwięczenie ich dzwoneczków, bezludne, nieprzystępne góry owiane legendą ukywających się w nich bandytów, cień wiekowych dębów i średniowiecznych świątyń, niezgłębiona tajemnica nuragów, szmer wody w świętych studniach, huk wodospadów, szelest drżącego srebrzystego listowia gajów oliwnych, cierpki smak mocnego wina, słodycz winogron, kwaskowatość pomarańczy, gorycz karczochów, tupot stóp w kolistym tańcu ballu tundu przy dźwiękach organetto, nosowe buczenie launeddas, przeciągły, rytmiczny poszept Ave Maria w chłodzie kościoła…

Cisza…

Sardynia…

Jak długo mieszkasz na Sardyni, jak to się stało że tutaj zamieszkalaś?

Na Sardynię po raz pierwszy przyjechałam na progu nowego stulecia, w odwiedziny do mojego – wówczas – „chłopaka”, Sardyńczyka, którego poznałam podczas pracy na statku wycieczkowym Carnival Cruise Lines. Szczerze mówiąc, miałam bardzo mgliste pojęcie na temat tej wyspy, nie wiedziałam nawet za bardzo gdzie dokładnie się znajduje. Tak, gdzieś na Morzu Śródziemnym… To brzmiało egzotycznie, dla mnie akurat o wiele bardziej egzotycznie niż Karaiby.

Opowiedz o swoim hobby/pracy.

W którą stronę chciałabyś się rozwijać?

Jak wygląda Twoja praca? Czego potrzebujesz, czego używasz do swojej pracy, materiały itp?

Jestem z wykształcenia muzykiem, a konkretnie wiolonczelistką. Wylądowałam w Olbii, gdzie nie było stałej orkiestry; tylko jedna szkoła muzyczna, w której wakat był już dawno obsadzony, więc moje szanse na życie z muzyki początkowo wyglądały marnie.

Do tego dochodziła nieznajomość języka, która znacznie utrudniała odnajdowanie się w nowej rzeczywistości. Byłam zawsze kobietą energiczną, pełną pomysłów, rzadko przesiadującą w domu ze względu na różne zajęcia, których się imałam. A tu nagle wpadłam w szablon tzw. kury domowej, bowiem mój narzeczony dużo pracował, a ja co miałam robić?

Kupiłam sobie książki i zaczęłam uczyć języka włoskiego, lecz nie szło mi zbyt dobrze. Jeszcze po roku pobytu na kolacjach ze znajomymi Sardyńczykami praktycznie nic nie rozumiałam. To mnie trochę załamywało. Im więcej czasu mijało, tym gorzej czułam się psychicznie.

W końcu stwierdziłam, że muszę koniecznie znaleźć jakąś pracę, cokolwiek, byle tylko wyjść do ludzi. Podczas wakacji zahaczyłam się w jednej z restauracji jako kelnerka. Moim atutem było, że znałam doskonale język angielski. To była okropna praca. Od dziesiątej rano do północy, z krótką przerwą, bez dni wolnych.

Właściciel był obcesowy, nie przebierał w słowach, kiedy coś szło nie tak. Zarówno kelnerki, jak i kucharze wytrzymywali najwyżej dwa, trzy tygodnie. Ja zostałam sześć, po czym z dnia na dzień zrezygnowałam. Plusem tej mordęgi było, że zaprzyjaźnłam się z moją włoską „przełożoną” i przełamałam barierę językową.

(Moja sardyńska historia stała się dla mnie inspiracją do napisania opowiadania „Dźwięczenie owczych dzwoneczków”. Jako jedno ze zwycięskich w konkursie „Na końcu świata napisane”, zostało opublikowane w antologii przez wydawnictwo Videograf. Ukaże się ono również w zbiorze moich opowiadań, które pojawią się na rynku przed końcem tego roku.)

Radość z ogródka

Punktem zwrotnym w moim sardyńskim bytowaniu był koncert polskiego pianisty, Mariana Miki, na którym poznałam właścicielkę miejscowej szkoły muzycznej. Z nią oraz ze skrzypaczką pochodząca z Holandii, a mieszkającą w Golfo Aranci utworzyłyśmy trio, zaczęłyśmy próby i w końcu, koncerty.

Pewnego dnia na próbę przyszedł menedżer sardyńskiej młodej piosenkarki Carli Denule; szukał do jej zespołu pianistki. Nasza nie widziała się w tej roli, więc zaproponowałam siebie. W szkole miałam fortepian obowiązkowy, moje umiejętności wystarczały do sardyńskich przebojów.

Grałam w zespole Carli cztery lata. To był super czas. Jeździliśmy po Sardynii grając na lokalnych festynach. Dzięki temu poznałam całą wyspę. I znowu znajomość języka angielskiego stała się dla mnie przepustką do nowej pracy: dowiedziałam się od pewnej perkusistki, że poszukiwano przewodników do oprowadzania pasażerów statków wycieczkowych.

Było to w sumie spełnienie moich marzeń, bo jeszcze na studiach próbowała zrobić kurs przewodnika, który niestety odwołano jeszcze nim się rozpoczął. Wciągnęłam się w tę pracę sama i wciągnęłam też moją koleżankę skrzypaczkę. Po kilku latach uzyskałam oficjalny status przewodnika i pewnie ta moja „kariera” rozwijałaby się nadal, gdyby nie przeprowadzka do Toskanii.

Choć teoretycznie również tam mogłabym pracować jako przewodniczka, to jednak w praktyce bez odpowiednich znajomości jest to niemożliwe.

Stąd, po namyśle, postanowiłam powrócić do realizacji mojego marzenia z lat nastoletnich: pisania. Efektem jest wydana pod koniec roku 2022 humorystyczna książka „O Matko, czyli (nie zawsze poważna) instrukcja obsłuig ciąży dla Przyszłych Rodziców”.

Żeby ją wydać założyłam jednoosobową działalność gospodarczą. Jestem więc tzw. self-publisherem, czyli samowydawcą. Będąc jeszcze na wyspie współpracowałam także w napisaniu dwóch przewodników po Sardynii dla wydawnictwa Pascal oraz prowadziłam poczytny blog „Polonia-Sardynia”, który początkowo powstał dla potrzeb stowarzyszenia polsko-sardyńskiego, a nieco później przekształcił się w informator o wyspie. (Ps. Blog już nie istnieje.)

 Myślę, że pisanie to moje powołanie. Kiedy piszę, czuję się na właściwym miejscu we wszechświecie, w zgodzie z samą sobą.

 Problemem jest, że kiedy jesteś samowydawcą pisanie stanowi zaledwie około dwudziestu procent twojej działalności, reszta to zajęcia typu sekretariat: poszukiwanie radaktora, korektora, składacza, ilustratora, nawiązywanie kontaktów z dystrybutorami, pisanie mejli oraz marketing: organizowanie spotkań autorskich, obmyślanie kampanii reklamowych, tworzenie strony internetowej, sklepu, dbanie o social media itp.

Niektórych z tych rzeczy szczerze nie lubię, o niektórych nie miałam zielonego pojęcia i dopiero zaczynam się ich uczyć. Na szczęście wychodzę z założenia, że czego Jaś się nauczy, to Jan będzie umiał, nawet jeśli Jaś jest po pięćdziesiątce! Jak stworzyć sklep internetowy? Jak zorganizować kampanię reklamową? Te i tym podobne „zagwostki” uważam za wyzwanie. Siadam na czterech literach i zaczynam dłubać w sieci, szukać know-how, kursów na dany temat.

Młodzież, która nie zna świata bez internetu nie zdaje sobie sprawy z tego jak jest łatwo obecnie dotrzeć do jakiejkolwiek informacji. Jedyne czego ci potrzeba to dobre chęci i samozaparcie. W zasadzie można zrobić magisterkę nie wychodząc z domu! Nie powiem, miałam wiele momentów załamania.

Na przykład przy stawianiu sklepu na woocommerce ciągle coś nie działało, coś się zawieszało z niewiadomych powodów. Traciłam mnóstwo czasu na dociekanie w czym rzecz. Wreszcie doszłam do wniosku, że w wypadkach, kiedy tracisz cierpliwość, lepiej poprosić o pomoc eksperta. Zaoszczędzisz czas i nerwy.

Autorka zaczytana

Po tej pierwszej książce na pewno będą kolejne. Mam już u redaktorki zbiór opowiadań. Powinien się ukazać przed końcem 2023 roku. Mam też (prawie!) gotowy przewodnik po najpiękniejszych sardyńskich plażach, który planuję udostępnić w formacie elektronicznym, a także kilka bajek dla dzieci. No i mam głowę pełną pomysłów na kolejne pozycje literackie.

Gdzie można zobaczyć twoje prace? Czy można je kupić?

Książkę „O Matko!” można kupić na mojej stronie internetowej renatasuchodolska.com w zakładce „sklep” oraz w księgarni internetowej samowydawcy.pl. Niedługo powinna być dostępna również w księgarniach stacjonarnych i Empiku.

Można mnie „polubić” na FB: https://www.facebook.com/RenataSuchodolskaAutorka/

lub na Instagramie:

https://www.instagram.com/renata.suchodolska.pisarka/

Ucieszę się z każdej „łapki w górę”.

Co najbardziej Ci się podoba na Sardynii?

Odpowiem fragmentem mojego opowiadania:

„Moim ulubionym miejscem jest wzgórze Madonna del Monte niedaleko Golfo Aranci. Na samym jego szczycie, w schludnym kamiennym kościółku z końca osiemnastego wieku straż trzyma Matka Boska Protektorka Rybaków i Żeglarzy. Rozpościera się stamtąd widok zapierający dech w piersiach. Lazurowe wody Morza Tyrreńskiego, kontrastując z ponurą zielenią okolicznych wzgórz, sprawiają wrażenie jeszcze czystszych i głębszych, niż są w rzeczywistości.

Latem na tle ich błękitu odznaczają się białe sylwetki jachtów manewrujących zwinnie pośród skalistych wysepek. Na ich pokładach opaleni młodzieńcy i dziewczęta w toples, rozleniwieni krezusi i nuworysze z zuchwałymi minami zadowolonych z siebie bóstw przyjętych do elitarnego panteonu bogaczy rozkoszują się nicnierobieniem. Polegując na deku, niespiesznie zabierają się do rytualnej toalety. W policzki wklepują kremy, torsy nacierają złocistymi oliwkami, które rozprowadzają powolnymi, okrężnymi ruchami; ogolone nogi namaszczają balsamami, rozcierając łydki i mięśnie ud, jakby właśnie przebiegli maraton.

Wylewają na siebie toniki i cudowne płyny kosmetyczne, fluidy, mleczka i śmietanki, potem wystawiają wszystkie te umięśnione, zwiotczałe, wysportowane, przywiędłe, gibkie, zasuszone, sprężyste ciała ku słońcu, przymykają oczy, sięgają po schłodzonego drinka i… Ech, życie!

Tymczasem niezgrabne łodzie rybackie zmierzają ciężko do portu, gdzie z ich brzucha muskularni mężczyźni wydobędą obfitość kalmarów, krewetek, homarów, ośmiornic i najdziwniejszych ryb. Załadują to wszystko na dwukołowe wózki i powiozą do sklepów rozsianych wzdłuż promenady. Sprzedawcy posortują połów i wyeksponują go w skrzyniach pełnych lodu.

Na to gospodynie w czarnych, plisowanych spódnicach, obcisłych rajtuzach i opatulone chustami zlecą się jak kruki, by wybierać co smaczniejsze kąski, przedrzeźniając się hałaśliwie w ich szorstkim dialekcie. Będą zaglądać w martwe ślepia ryb i dotykać śliską łuskę. Będą brać ryby w dłonie i przyglądać się im bacznie, szukając najmniejszych oznak nieświeżości, a jeśli takowe znajdą, zaczną sarkać, utyskiwać, burczeć i gderać, usiłując zaniżyć cenę. Będą psioczyć i szeptać między sobą, potrząsając głowami w słusznym oburzeniu na sprzedawcę, który, znając na wylot ich wybiegi, będzie obstawał przy swoim, uśmiechając się pobłażliwie pod wąsem. Zapłacą wreszcie należną sumę, ciągle mamrocząc, poupychają swą zdobycz do przestronnych koszyków i rozbiegną się na wszystkie strony jak stado hebanowych kurczaków. Jeszcze przez kilka chwil w powietrzu wibrować będzie echo ich głosów, aż wreszcie wszystko ucichnie i jedynymi słyszalnymi dźwiękami pozostaną miarowe uderzenia fal.

A wieczorem z nadbrzeżnych restauracji i otwartych okien domostw wypełznie smakowity zapach pieczystego…“

(fragment opowiadania „Brzęczenie Owczych Dzwoneczków“)

Chiesa Osilo z lotu ptaka

Co ci się nie podoba na Sardynii?

Jest zwłaszcza jedna rzecz, której nie znoszę i nie akceptuję na Sardynii: powszechne porzucanie śmieci. Czy to wzdłuż dróg, czy w krzakach, czy na plażach. Często wini się za to turystów, ale z mojego doświadczenia wynika, że częściej sprawcami są niestety miejscowi…

Co sądzisz o Sardyńczykach w porównaniu z Polakami?

Są radośniejsi. Więcej się uśmiechają. Nie przejmują się przesadnie obowiązkami zawodowymi; przedkładają nad nie rodzinę. To mnie inspiruje. Jeśli czegoś nie uda się zobić dziś, to uda się jutro albo pojutrze. Jeśli nie uda się czegoś zrobić skupulatnie tak jak sobie zaplanowaliśmy, to też nic się nie stanie. Na pewno istnieje jakaś alternatywa. Ten luźniejszy sposób życia jest zdrowszy i dla ciała i dla psychiki. Na początku ciężko było mi się do niego przyzwyczaić, bo jestem perfekcjonistką. Teraz tak dobrze się zaadoptowałam, że mój spowolniony, bezceremonialny sposób bycia irytuje czasami moją rodzinę i znajomych w Polsce.

No i Sardyńczycy mają zawsze czas na kawę!

Jakie twoim zdaniem jest najciekawsze miejsce na Sardynii?

Sardynia cała jest ciekawa! Najbardziej intrygującymi miejscami są według mnie jej stanowiska archeologiczne; przede wszystkim nuragi. Do dziś niepewne jest przeznaczenie tych antycznych, kamiennych budowli w kształcie okrągłych wież. Czym były? Fortecami, świątyniami, domostwami, magazynami…? W jaki sposób zostały zbudowane? Ich budowniczowie musieli mieć zaawansowaną wiedzę techniczną, by stawiać tak kompleksowe budowle. I tak liczne, gdyż na wyspie doliczono się około siedmiu tysięcy nuragów, a prawdopodobnie było ich znacznie więcej!

Polecam szczególnie nuragi „dzikie”. Na przykład nurag Crabia, znajdujący się niecałe dziesięć kilometrów na południe od Paulilatino, przy starej drodze 131.

Czy jest coś czego brakuje Ci z Polski?

Ogórków kiszonych! Kilka razy próbowałam robić je sama, ale lokalne ogórki się do tego nie nadają. Brakuje mi też jesiennych mgieł, zapachu zaoranej ziemi, chłodu zimowego poranka, strzelistości naszych lasów…

Czy uważasz, że jest coś co chciałabyś przenieść do Polski z Sardynii?

Lubię, kiedy każde miejsce zachowuje swą tożsamość, bez przemożnych wpływów zewnętrznych. Wiem, że w dzisiejszym globalnym świecie jest to prawie niemożliwe, ale to właśnie dzięki jej wielowiekowej izolacji, dzięki „zacofaniu”, Sardynia jest tak fascynująca. Nie, nie będę niczego przenosić z Sardynii do Polski, ani z Polski na Sardynię. Niechaj obie pozostaną jak najdłużej sobą!

Jest coś na Sardynii czego nie widzialałaś ale jest warte zobaczenia?

O tak! Jest jeszcze wiele miejsc na Sardynii, któych nie widziałam. Na przykład jaskinie Su Mannau oraz Ispinigoli, góra Monte Albo w okolicach Siniscoli czy muzeum archeologiczne w Cagliari.

No i moim marzeniem jest przejście całego szlaku Selvaggio Blu, określanego mianem najtrudniejszego trekkingu Włoch. Jeśli komuś przyszedłby taki pomysł do głowy, to przestrzegam: samemu nie ma się co na niego porywać. Jego długość (ok. 5 dni), trudności techniczne (np. ciężkie do znalezienia obowiązkowe przejścia przez turnie), brak oznaczeń, lecz przede wszystkim odizolowanie, wymagają starannego planowania oraz odpowiedniego zaplecza (choćby zapasów żywności i wody, bo „po drodze” są tylko dwa źródełka).

Co turysta z Polski koniecznie musi spróbować na Sardynii?

Będąc na Sardynii obowiązkowo trzeba się posilić pane e casu, czyli chlebem i serem, tradycyjnym posiłkiem pasterskim. Chleb carasau, zwany papierem nutowym jest dwukrotnie pieczony i ma kształt płaskich, chrupiących, okągłych arkuszy. Do tego owczy ser, czerwone, silne wino cannonau, na deser sebadas (rodzaj smażonych na głębokim oleju okrągłych pierogów nadziewanych świeżym serem) i łyczek likieru mirto.

Sardyńska dieta jest niewymyślna, lecz smaczna i pożywna. Jej najważniejszym aspektem jest świeżość lokalnych produktów.

Co byś poleciła Sardyńczykom żeby zobaczyli w Polsce?

Oprócz oczywistych, stereotypowych miejsc jak Warszawa, Kraków czy Wieliczka, poleciłabym Kaszuby oraz wydmy ruchome w Słowińskim Parku Narodowym. Pochodzę z Lęborka, dlatego zachwalam ten region.

Renato chciałabym Ci bardzo podziękować za udzielenie wywiadu na naszym blogu!

Do zobaczenia na Sardynii!